Relacje,  Sport

Karkonoski trening

Mocno zmęczony, ale zadowolony. Tak można streścić mój treningowy wyjazd w Karkonosze. Myślałem o dłuższym dystansie, ale 50 km też cieszy.

 

Korzystając z przedłużonego weekendu, postanowiłem pojechać pociągiem do Szklarskiej Poręby, żeby pobiegać w moich ukochanych Karkonoszach. Tym razem celem był Špindlerův Mlýn.

Gdzie ten pociąg?

Podróż pociągiem długa, ale wygodna. Mijając takie miejscowości jak Janowice Wielkie łezka się w oku zakręciła. Za każdym razem wracają wspomnienia z Przejścia Dookoła Kotliny Jeleniogórskiej. We wrześniu tu wrócę 🙂

Bazę noclegową miałem w Schronisku na Hali Szrenickiej. Wybrałem miejscówkę z uwagi na lepsze jedzenie niż na Szrenicy. Niestety cała reszta jest gorsza. Mam tu na myśli standard noclegu czy brak kontaktów w pokojach. 

Można jednak poczuć się bardzo klimatycznie. 

Ciekawe czy wygląd pokoju zmienił się od XVIII w., kiedy to wybudowano tu pierwszą budę pasterską

Największym minusem był hałas. Na Szrenicy po wyłączeniu wyciągu po godz. 16:00 nastaje błoga cisza. Tymczasem na Hali Szrenickiej trwała w najlepsze impreza. I to nie był jakiś niesforny „turysta”, który słuchał za głośno muzyki. Do godziny 6:00 rano odbywała się jakaś zorganizowana impreza, przez co nie mogłem usnąć. Szkoda, że nie zostałem o tym ostrzeżony, gdy rezerwowałem nocleg.

 

Przez to wszystko na trasę ruszyłem mocno spóźniony. W czasie gdy powinienem startować z treningiem, dopiero zasypiałem. Ostatecznie zmusiło mnie to do skrócenia trasy – chciałem zdążyć na kolację. 

 

Pierwsze kilometry w chłodzie – około 1 stopnia. Idealnie do biegu. Później słońce zaczęło grzać, ale akurat mi to nie przeszkadza.

Ostatnie dni maja a przy źródle Łaby zima w pełni

Jak najwięcej kilometrów chciałem zrobić po czeskich Karkonoszach. Trasa wiodła szlakiem schronisk – Labská bouda, Martinova Bouda, Brádlerovy boudy, Petrovy Boudy

Na śniadanie poszedłem jednak do polskiego schroniska Odrodzenie. To bliźniacze schronisko do tego na Hali Szrenickiej (ten sam właściciel) i wiedziałem, że jedzenie jest na poziomie.

Teraz aż do Śnieżki biegłem doskonale znanym mi szlakiem czerwonym (Główny Szlak Sudecki). Tędy wiedzie fragment Przejścia Dookoła Kotliny, więc poruszać się tu mogę z zamkniętymi oczami.

Kolejnymi przystankami są schronisko Dom Śląski i Śnieżka. 

Na „Królowej Karkonoszy” nie spędzam zbyt dużo czasu. Byłem już tu kilkanaście razy a z racji niedzieli jest dość tłoczno. 

Zbiegam z powrotem do Domu Śląskiego (tym razem Drogą Jubileuszową zamiast „zakosami”. Tu wracam na czeską stronę gór. Krótka rozmowa z zagubionym turystą (tłumaczę którędy ma iść) i wizyta w Lucni Boudzie. To nie schronisko, ale prawdziwy hotel na wypasie, gdzie doba kosztuje minimum 900 zł.

 

Zaczyna się najciekawsza część treningu – Kozie Grzbiety (Kozi hrbety). Widoki są obłędne. Trasa jest trudna technicznie, pełna „pułapek” i niebezpieczeństw. Tempo jest więc bardzo spokojne, wręcz spacerowe. Jest czas na robienie zdjęć a nawet krótką rozmowę z napotkaną czeską parą. 

Kozie Grzbiety w Karkonoszach
W górach nie trzeba się obawiać braku wody. Jakieś źródełko zawsze się znajdzie

Wreszcie docieram do głównego celu wyprawy – z oddali widzę już pierwsze zabudowania przepięknego Szpindlerowego Młyna.

Kręcę się trochę po miasteczku, odwiedzam sklepy, robię przerwę na kawę i kofolę. Nabieram sił, bo wiem że teraz zacznie się najgorsza część treningu – 700 metrów w pionie na dystansie 8 km. W dodatku z plecakiem upchanym do granic możliwości kofolą i czeskimi słodyczami. 

Piękny zestaw. Niestety do plecaka już się nie zmieścił 🙁
Żegnam Szpindlerowy Młyn. Zaczyna się 8 km podejścia na Zlaté návrší
Zobaczmy co to za cudo. Może będzie łatwiej?

Z racji trudnego podejścia (podbiegiem tego nazwać nie mogę) tempo siada. Ale jestem już w miarę blisko celu. W dodatku to już tereny doskonale mi znane.

U Čtyř pánů - tu już jestem prawie "u siebie"

Docieram wreszcie do schroniska na Hali Szrenickiej. Wyszło idealnie 50 km. Odliczając przerwy na zakupy i śniadanie – w prawie 7 godzin.

W schronisku nagroda w postaci frytek i piwa. Weekend się skończył, więc zrobiła się błoga cisza. Oprócz mnie jedynym turystą w całym wielkim schronisku był koszaliński biegacz.

Mogłem otworzyć książkę i cieszyć się spokojem. Po chwili przyszedł jednak Garfield – koci mieszkaniec schroniska, domagając się głaskania. 

Zasłużone frytki
Nie czytaj tylko głaszcz!

Następnego dnia spokojne pakowanie i zjazd wyciągiem do Szklarskiej Poręby. Niestety pogoda totalnie się zepsuła. Nie było mowy o spacerowaniu po mieście. Poprawiło się dopiero tuż przed odjazdem pociągu. No nic – niedługo i tak tu wrócę!

Kawa z widokiem na Karkonosze smakuje jakoś lepiej
Używamy plików cookies w celu optymalizacji naszej witryny.
View more
Akceptuję
Odrzucam