Salomon JEŠTĚD SKYRACE
Półmaraton Salomon JEŠTĚD SKYRACE, w którym wzięliśmy udział 15 kwietnia, był biegiem z cyklu Golden Trail National Series, umożliwiającym w tym roku zdobycie Mistrzostwa Czech w biegach wysokogórskich oraz otrzymanie tzw. Złotego Biletu na Wielki Finał 19 października we Włoszech (Il Golfo Dell Isola Trail Race).
My wprawdzie o złoty bilet nie walczyliśmy 😁, za to pojechaliśmy po coś więcej – górską przygodę, piękne widoki, niezapomniane sportowe emocje i…. mocny wpierduuuul!
Na początek trochę informacji „technicznych”. Miejscem zawodów był Liberec. Start zlokalizowano u podnóża góry Ještěd – symbolu i chluby miasta. Tuż pod skocznią narciarską wyrasta tam co roku biegowe miasteczko z niesamowicie dopracowaną organizacją i rewelacyjną atmosferą! W tym roku odbyła się już 24. edycja tego biegu.
Trasa liczyła nieco ponad 22 km. Choć sama góra Ještěd nie należy może do najwyższych szczytów (1012 m n.p.m.) to jednak suma przewyższeń 1390 m na tym nie zbyt długim dystansie (spójrzcie na profil trasy!) plus jej specyfika – mega kamieniste zbocza góry, słusznie pretendują ten bieg do miana skyrunningu!
Planując „grafik” biegów na ten rok, brakowało nam jakiegoś mocnego startu u progu sezonu. Marcin rozważał ponowny start w Kudowie, ja otrzymałam propozycję dołączenia do ekipy startującej w półmaratonie w Berlinie. Splot różnych wydarzeń pokrzyżował te plany i w pewnym momencie Marcin rzucił pomysł – a może Liberec?
Pomysł z jego strony wcale niezaskakujący. W końcu Dolny Śląsk i Karkonosze to ukochane miejsce Marcina, który jest specjalistą w wymyślaniu powodów, dla których koniecznie trzeba jechać w te strony 😁.
Sama góra Ještěd to najwyższe wzniesienie tzw. Grzbietu Jesztedzkiego w północnych Czechach, ale ze Szklarskiej Poręby jest to raptem dwugodzinna podróż pociągiem. Tak więc start w tej imprezie idealnie można było połączyć z krótkim wypadem w Sudety!
Plan był następujący – wyjazd w nocy ze środy na czwartek, tak aby około południa znaleźć się w schronisku górskim Samotnia. Następnie górska włóczęga i powrót do schroniska na noc. Kolejnego dnia znowu wędrowanie i przetransportowanie się do Liberca. Sobota – start, niedziela – powrót.
Nie wchodząc w szczegóły – plan zrealizowaliśmy w 100%. Dodam tylko, że trzeba mieć osobliwe poczucie humoru, by zafundować sobie dwudniową ciężką wyrypę w górach a następnie stanąć na starcie półmaratonu Salomon JEŠTĚD SKYRACE! 😁
Po dwudniowych ulewach (i śnieżycach na górskich graniach) sobota, 15 kwietnia przywitała nas piękną, słoneczną pogodą. Start półmaratonu przewidziano na godzinę 12:00, więc był czas i na wyspanie się i porządne śniadanie. Bez problemów dotarliśmy tramwajem jednej linii z centrum Liberca pod samą górę Ještěd. W bezchmurne dni szczyt ten widać praktycznie z każdego punktu miasta.
Kiedy wysiedliśmy z tramwaju i zobaczyłam, gdzie należy się kierować po odbiór pakietu startowego oraz gdzie mniej więcej będzie wiodła trasa półmaratonu, pomyślałam, że nigdy więcej nie zapiszę się „w ciemno” na bieg proponowany przez Marcina!
Po dotarciu do miasteczka biegowego, pierwsze co zwróciło naszą uwagę to świetna organizacja, sprawne wydawanie pakietów oraz odbieranie rzeczy w depozyt. Do tego oczywiście muzyka, możliwość zakupienia różnych gadżetów z logo imprezy no i bardzo rozpoznawalna już w tym „światku” postać organizatora imprezy – Honzy, w przebraniu hmmm… czeskiego Elvisa?
Start nastąpił punktualnie. Oczywiście od samego początku – mocno w górę i w górę a potem… jeszcze bardziej w górę! Właściwie bieg był możliwy tylko na początkowym odcinku, gdyż samo zdobycie szczytu Ještěd to już wspinaczka po stromym, skalistym zboczu. Należało uzbroić się w cierpliwość i kolejno, jeden za drugim piąć się w górę, uważając przy tym na osuwające spod nóg innych zawodników kamienie. Na górze bez litości – od razu następował „zbieg”, czyli zejście po przeciwnym, równie kamienistym zboczu.
Wreszcie nastąpił przyjemniejszy fragment – ścieżka na odsłoniętym grzbiecie, prowadząca w dół do lasu. Tu można było odetchnąć i podkręcić tempo!
Droga, która wiodła przez las (w bardzo „karkonoskim” stylu) była bardzo urokliwa. Dokuczała jednak spora ilość błota – pozostałość po ostatnich opadach. Szczególnie przy zbieganiu leśnymi zboczami trzeba było uważać, by nie poślizgnąć się i nie zjechać w dół na czterech literach, co zresztą wielu uczyniło 😁
Zbieg przez las w kierunku miejsca startu był tylko chwilowym wytchnieniem. Trasa się jeszcze nie kończyła jednak była poprowadzona tak, że okrążaliśmy miasteczko startowe, po czym znów następował podbieg – tym razem po zboczu narciarskiej trasy zjazdowej! Zaczęły się solidne kilometry w górę o zabójczym dla łydek nachyleniu! Tam też ustawili się niemający litości fotografowie, by uchwycić naszą gehennę 😁
Rekompensatę stanowiły widoki. Wystarczyło obrócić się, by ujrzeć rozległą panoramę Liberca i otaczających to miasto gór. Można było się zapatrzeć a przecież czas uciekał!
Po wypruciu sobie żył podczas wbiegu na stok, nastąpił słodki zbieg do lasu, gdzie niebawem ukazał się punkt odżywczy. Nie wierzyłam własnym oczom! Woda, izotonik, cola – czyli standard. A do tego pomarańcze, arbuzy, bagietki, sery, pomidorki koktajlowe i… szampan ?!
Nie skorzystałam niestety za wiele z tej uczty, ale cola dała zastrzyk energii. Poleciałam dalej, chcąc trochę nadrobić tempo, które straciłam wcześniej na wspinaczce. Mając w głowie profil trasy, wiedziałam, że to jeszcze nie koniec podbiegów i dobrze zrobić sobie mały „zapas”. Droga zataczała pętlę wokół góry i tym razem następował wbieg od przeciwnej strony, może mniej kamienistej, bardziej zalesionej, ale też stromej.
Chwilę przed kolejnym zdobyciem szczytu, kiedy moje bateryjki były już na mega wyczerpaniu zaskoczyła mnie miła niespodzianka. Patrzę i oczom nie wierzę – stoi Marcin! Już z medalem na szyi uśmiechnięty jakby wrócił z Disneylandu, wbiegł sobie znowu na Ještěd (już po ukończonym biegu), żeby mnie odszukać i zrobić sobie ze mną fotkę!!!
Marcin towarzyszył mi już do końca biegu, czyli jeszcze ok. 3 km. Nie ukrywam, że jego towarzystwo dodało mi otuchy… Na szczycie Ještěd zlokalizowany był kolejny punkt odżywczy, ale nie zabawiłam tam długo, ponieważ w pewnym momencie założyłam sobie ukończenie tego biegu poniżej 4h.
Właściwie szanse na to topniały, ale jakieś resztki nadziei miałam. Puściłam się dosłownie pędem z góry w dół po asfaltowej drodze. Chyba pierwszy raz tak się cieszyłam na utwardzoną powierzchnię! Niestety asfalt niedługo się skończył i znów zaczął się kamienisty, stromy zbieg w lesie do mety. Mój zegarek dawno już „piknął” na 21 km, zaraz będą 4 godziny biegu a mety nie widać! Do tego poczułam znajome, straszne uczucie zaciskających się mięśni łydek… O nie, skurcze… wtedy nie było by już mowy o wbiegnięciu na metę, zostało by już chyba tylko czołganie.
Nie wiem jakim nadludzkim wysiłkiem zacisnęłam zęby i wpadłam na metę z czasem…3:59:49 😀 Marzenia się spełniają!
Zmęczenie było ogromne, ale radość i satysfakcja jeszcze większe. Do dziś śmiejemy się, że wystarczyło wziąć jeden łyk więcej coli na punkcie odżywczym albo schylić się by poprawić sznurówki i już nie udałoby mi się zrealizować założonego czasu. Nigdy nie można tracić nadziei!
Marcina wynik był rewelacyjny – 2:43! Jakoś nie widać było po nim zmęczenia i nie wiem jak to możliwe, że miał ochotę kolejny, trzeci (!) raz wrócić na szczyt, by tam na mnie poczekać. Mnie długo jeszcze nazwa góry Ještěd będzie przyprawiała o zawrót głowy 😁
Reszta dnia minęła nam na zwiedzeniu zabytkowej starówki Liberca oraz oczywiście na… jedzeniu!
Kolejnego dnia wsiedliśmy w poranny pociąg do Szklarskiej Poręby – ja z ulgą a Marcin z duszą na ramieniu. Ja szczęśliwa, że wracam w ukochane, polskie góry a Marcin smutny, że opuszcza ukochane Czechy.
Trasa półmaratonu Salomon JEŠTĚD SKYRACE była wprawdzie piekielnie wymagająca, to jednak za mało, by powstrzymać nas przed ponownym udaniem się w góry! Tego dnia zaliczyliśmy jeszcze Wysoki Kamień, gdzie wznieśliśmy toast za rewelacyjny start i równie wspaniałą, górską wyprawę 😊
Farmaceutka, która wszystkim pacjentom najchętniej rekomendowałaby bieganie. Chandra, brak sił witalnych, może za wysoki poziom cholesterolu? Dębowa Góra czeka!