O!Błędny Maraton Gór Stołowych
Relacje,  Sport

O!Błędny Maraton Gór Stołowych

Totalna miłość do Gór Stołowych zaczęła się pewnego lata 2020 roku na trasie Półmaratonu Błędnych Skał.

Wcześniej, w lipcu brałam udział w DFBG w Lądku Zdroju i niestety ograniczony czas nie pozwolił mi zawitać jeszcze do Kudowy. Opuszczając Kotlinę Kłodzką obiecałam sobie w duchu, że naprawię to jak najszybciej. Okazja rzeczywiście nadarzyła się szybko.

Na Facebooku natrafiłam na stronę Kudowskiego Festiwalu Biegów Górskich (w tym roku wyjątkowo miał się on odbyć w sierpniu, gdyż wiosną trwał jeszcze lockdown). Przejrzałam galerię zdjęć i przepadłam. Kamienne schody, skalne labirynty i te widoki! Nie, to musiały być kadry z Narnii a nie z województwa Dolnośląskiego oddalonego cztery godziny drogi stąd!

Decyzja była szybka – muszę tam być! To było szaleństwo. Nie wzięłam ani jednego dnia urlopu. Wsiadłam w piątek po południu do pociągu do Wrocławia, przekimałam w jakimś hostelu przy dworcu i rano wyruszyłam do Kłodzka a następnie do Kudowy.

W jedno, sobotnie popołudnie zaliczyłam zwiedzanie miasta, Szczeliniec, Skalne Grzyby i wieczorem odebrałam pakiet. Tego dnia zrobiłam tyle kilometrów, że zasypiając zastanawiałam się jak ja będę w stanie stawić się skoro świt na linii startu. Jednak adrenalina zadziałała. Ten bieg ma w moim sercu szczególne miejsce. Zrobiłam dobry wynik. Poznałam niesamowitych ludzi oraz… pierwszy raz znalazłam się w obiektywie takich bogów fotografii jak Piotr Dymus czy Jacek Deneka. Dobiegłam, odebrałam medal, pochłonęłam makaron i… pobiegłam na pociąg powrotny.

Znowu w głowie jedna myśl – to za mało, muszę tu wrócić! Tak… ta choroba trawi zarówno ciało i duszę. Serce płonie, tęsknota ściska gardło a w głowie tylko jedna myśl  – kiedy znowu?

Oczywistym, kolejnym krokiem był udział w maratonie. Kurz jeszcze dobrze nie opadł po sierpniowych zmaganiach a już byłam zapisana na O!Błędny Maraton Gór Stołowych, który miał się odbyć w kwietniu 2021 roku.

Niestety te plany zostały pokrzyżowane przez problemy ze zdrowiem. Nie dane było mi zmierzyć się z tym dystansem…. jeszcze. Przełknęłam gorycz rozczarowania, stanęłam na nogi i jeszcze w tym samym roku zostałam ultramaratonką na Chudym Wawrzyńcu w Ujsołach. Ale Błędne Skały nadal śniły mi się po nocach.

Nie poddałam się i w tym roku moje nazwisko znów pojawiło się na liście startujących. A tuż obok niego – Marcin Starszak, Ania Stromidło i Sebastian Stromidło – Beer Runner. Prawdziwy, górski „dream team”. Wszyscy tak samo zakręceni na punkcie biegania i gór. Nie mogliśmy się doczekać startu.

Z Osieka wyruszyliśmy dzień wcześniej, w sobotę, mając w planach odbiór pakietów startowych i „rozejrzenie” się po Kudowie. Na miejsce dotarliśmy tak wczesnym popołudniem, że wystarczyło nam czasu na „czeskie zakupy” oraz zwiedzenie kaplicy czaszek w Czermnej.

Pogoda była strasznie kapryśna – raz słońce, raz śnieżna zamieć. Siedząc w jednej z kudowskich pizzerii całkiem miło oglądało się przez okno ten pogodowy spektakl. Jednak chyba każdy z biegaczy, przygotowujących się do porannego startu zadawał sobie w głowie pytanie – co te warunki oznaczać będą na szlaku?

Do późnych godzin wieczornych trwały dyskusje – spodenki długie czy krótkie? Koszulka zwykła czy termiczna? Raki czy bez raków?

Dobrze, że emocje studziło wyśmienite piwo z domowego browaru Hatak Sebastiana. Trochę z przerażeniem patrzyłam na kolejne butelki „wjeżdżające” na stół, których zawartości KONIECZNIE musieliśmy spróbować bo TAKIEGO piwa jeszcze nie piliśmy.

O przedstartowe nawodnienie zadbał Browar Domowy HATAK

Co prawda to prawda – torfowy pils, czekoladowy porter, Imperialny Stout barrel Age. Wszystkie wyśmienite i jedyne w swoim rodzaju! Ale przecież jutro maraton! Przyszedł czas powiedzieć zdecydowane STOP.

Może dzięki tym paru procentom, łatwiej przyszło nam pogodzić się z myślą że „co będzie to będzie”. Spakowani byliśmy na pewno dobrze i jedyne co mogliśmy jeszcze zrobić to porządnie się wyspać. 

Start miał nastąpić o godzinie 6:30, ale cała procedura by porządnie się przygotować a przede wszystkim zjeść solidne śniadanie godne ultrasa, dotrzeć do parku zdrojowego i jeszcze zrobić rozgrzewkę, wymagała (nomen omen) ultra wczesnej pobudki.

Na dworze było… lodowato! Nauczona doświadczeniem wiedziałam, że nie ma nic gorszego podczas biegu niż za ciepłe ubranie i uczucie gorąca. Drugie co może być najgorsze w górach – dźwiganie zbyt ciężkiego, wypchanego plecaka.

Strzałem w dziesiątkę była lekka wiatrówka, którą w razie czego można złożyć tak, że nie zajmuje więcej miejsca niż paczka chusteczek. Krótkie spodenki razem z moimi ulubionymi, długimi skarpetami kompresyjnymi firmy CEP też były dobrym wyborem. 

W plecaku mieliśmy nakładki z kolcami na buty. Dzięki temu, że biegłam już przez Błędne Skały dwa lata wcześniej, doskonale wiedziałam czego możemy się tam spodziewać… A raczej tak mi się wydawało.

Takiej ślizgawki nie spodziewał się chyba nikt! Z wiosennej, powoli zazieleniającej się Kudowy wybiegliśmy ku górom, by tam zmierzyć się z prawdziwie zimowymi warunkami.

To była naprawdę ironia losu, gdyż parę miesięcy temu rozważaliśmy start w Rudawach Janowickich, ale zrezygnowaliśmy bo nie chcieliśmy ryzykować biegania po oblodzonych szlakach!

Od razu za Kudową ścieżka pnie się wysoko w górę. Droga jest bardzo błotnista. Studzę zapędy Marcina, który aż się cały gotuje by biec „asfaltowym tempem”.

„Dostaniesz w ciry tym razem” – myślę sobie z satysfakcją. Biegniemy w kierunku Czermnej. Tam pierwsi kibice, dzwonki, brawa. Taki suport na trasie bardzo uskrzydla. Potem jest już konkretnie w górę. W górę, w górę i w górę…

Milkną rozmowy, słychać tylko ciężki oddech i stukanie kijków. Chwila ulgi następuje w postaci cudownego zbiegu przez Skansen Ginących Zawodów. Stamtąd pochodzą słynne zdjęcia na tle starych, górskich chat i wiatraków, którymi co roku chwalą się zawodnicy biorący udział w tym wydarzeniu.

Zbliżamy się do Błędnych Skał. Docieramy do kamiennych schodów, prowadzących na szczyt i tu przychodzi czas na wypróbowanie naszych raczków. Kupiliśmy je dosłownie parę dni przed wyjazdem pod wpływem jakiegoś niebywałego oświecenia. Kosztowały grosze i niestety tyle okazały się warte…

To znaczy sam pomysł był rewelacyjny i na pewno lepsza jakość by zaprocentowała. Tymczasem słabej jakości guma musiała rozciągnąć się podczas biegu i po paru kilometrach, jedna nakładka co chwila zsuwa mi się z buta. Muszę przystawać by ją poprawiać i nawet nie chcę myśleć ile czasu przez to tracimy.

Marcin cały czas twierdzi, że biegnie mu się super i nie widzi powodu kupować w przyszłości droższych. Przestaje je zachwalać dopiero wtedy, gdy delikatnie zwracam mu uwagę, że już od dawna biegnie tylko w jednej 😃.

Muszę jednak przyznać, że kolce pozwalają szczęśliwie pokonać skalny labirynt. Ludziska wywracają się jeden po drugim. Lód jest tak wyślizgany, że wygląda jak lustrzana tafla.

Za Błędnymi Skałami docieramy do pierwszego punktu odżywczego i pozwalamy sobie na małe „co nie co”.

Teraz kierujemy się w stronę słynnego schroniska Pasterka. Jesteśmy maksymalnie skupieni na pokonywaniu kolejnych kilometrów, więc nie przyglądamy się dokładnie temu miejscu. Jego magię poznamy dopiero spacerując tu kolejnego dnia.

Na polanie za Pasterką pierwszy kryzys. Biegniemy płaską, ale dość monotonną ścieżką i zaczynamy „czuć” mięśnie. Ale najlepsza zabawa dopiero przed nami.

Organizatorzy bezlitośnie poprowadzili trasę tak, że robimy „małą” pętlę najpierw zbiegając wzdłuż wodospadu Pośny a potem… wspinając się po skałach tegoż wodospadu w górę! Zabójstwo dla kolan!  

W serce wstępuje otucha bo o to naszym oczom ukazuje się Szczeliniec – najwyższy szczyt Gór Stołowych i jednocześnie najwyższy punkt na naszej trasie. Czyli potem już bardziej w górę nie będzie.

Tam też zaliczam jedyną, ale za to konkretną wywrotkę. Ślizgam się jak na łyżwach i rąbię plecami o ziemię z takim hukiem, że echo niesie się wśród skał. Dobrze, że nie uwiecznił tego na zdjęciu Piotr Dymus – u niego w obiektywie uśmiech jest oczywiście od ucha do ucha i mina pt. „Ale jest lekko i przyjemnie!”.

Kości mam chyba całe, ale upadek spowodował psychiczną blokadę i niestety schody prowadzące ze Szczelińca w dół, pokonuję ślimaczym tempem – stopień po stopniu trzymając się kurczowo poręczy. Widoki za to są oszałamiające!

Wreszcie jesteśmy „na dole”. Napięcie powoli ustępuje i dopiero wtedy widzę, jak po ręce cieknie stróżka krwi. Konieczny jest przystanek, żeby zrobić jakiś solidny opatrunek. Wszystko przecieka, udaje się dopiero za którymś razem.

Ruszamy teraz raźno, chcemy trochę nadrobić stracony czas. Nie udaje się nam jednak długo trzymać szybkiego tempa – wbiegamy w las i zaczynają się bagna. W jednej z kałuż Marcin dostrzega czyjegoś buta…

Rozumiem, że można zgubić raki, ale buty?!

Na ostatnich kilometrach pojawia się duch rywalizacji! Grupka dziewczyn dość długo „trzyma się” naszych pleców. Niby nie o czas tu chodzi, ale jeśli pozwolę się wyprzedzić spadnę nie jedno a kilka pozycji w kategorii „K”.

Ta myśl działa motywująco, więc spinam się i przyspieszamy. Dziewczyny nie odpuszczają. Przed nami jednak ostatni punkt pomiarowy z jedzeniem i piciem. Słyszę piknięcie na macie pomiarowej i lecimy dalej, nie robiąc żadnej przerwy. Za chwilę odwracam się i widzę, że moje rywalki jednak potrzebowały postoju. MAM TO! Do mety blisko. Już słychać okrzyki i muzykę.

Większość górskich biegów kończy się ostrym zbiegiem do miejscowości zdrojowej, gdzie zlokalizowana jest meta. Już przy pierwszych zabudowaniach stoją kibice, zagrzewając do walki na ostatnim odcinku. Ci ludzie robią robotę! Już nie czujemy zmęczenia. Trud i ból zostały gdzieś tam w górze. Teraz jest sama radość i satysfakcja z wykonanego zadania.

Sebastian już od dawna czeka na mecie. Ania też już jest – tym razem biegła w półmaratonie. Są tak samo szczęśliwi i uśmiechnięci jak my.

Teraz czas na sesję z medalami. Patrzę na zrobione zdjęcia i oczom nie wierzę. Włos rozwiany, buzia czerwona, ręka zakrwawiona. Za to Marcin wygląda tak jakby ostatnie godziny spędził nie na trasie górskiego maratonu a w centrum wellnes&spa hotelu Kudowa. Gęba się śmieje i już kmini jak się zapisać na 75 km SOLO w przyszłym roku 😃.

Czy byliśmy dobrze przygotowani? Na pewno zaskoczyły nas warunki pogodowe. Dotychczas biegałam w górach latem lub wczesną jesienią. Nie sądziłam, że w kwietniu może być aż tak zmiennie.

Jeśli chodzi o kondycję – nie mamy tu sobie nic do zarzucenia. Wiem, że spowalniałam Marcina. Wiem, że mógłby się ścigać z najlepszymi. Ale tym razem to miała być biegowa przygoda, na luzie, z czasem na robienie zdjęć i posiłek na punkcie odżywczym. Spędziliśmy na trasie 7:13 h.

Na pewno byliśmy dobrze przygotowani, bo krótki odpoczynek po biegu wystarczył byśmy jeszcze tego samego dnia wrócili do pełni sił. Dobre samopoczucie i świadomość, że moglibyśmy biec jeszcze dalej – to dowody na to, że zimą nie próżnowaliśmy na treningach!

Na szczęście tym razem nie musiałam wracać do domu zaraz po biegu. Zostawaliśmy do poniedziałku!

Kolejny dzień był czasem aktywnej regeneracji. Wpadły kolejne górskie kilometry. Kluczyliśmy po lasach w poszukiwaniu słynnej, skalnej czaszki- Totenkopf, wyruszyliśmy na szlak by zobaczyć Skalne Grzyby i zawitaliśmy ponownie w Pasterce. Ale to już zupełnie inna historia😊.

Używamy plików cookies w celu optymalizacji naszej witryny.
View more
Akceptuję
Odrzucam