Karkonoska 50
Krkonošská 50 to ultramaraton w sercu Karkonoszy, ze startem i metą w Szpindlerowym Młynie – zimowej stolicy Czech.
Szykując się do „karkonoskiej 50” pewny byłem startu w upale. Jeden ze zwycięzców poprzedniej edycji opowiadał jak podczas biegu błagał napotykanych turystów o łyk wody.
Teraz warunki mieliśmy zgoła inne. Non-stop lał deszcz a wichura sprawiała, że do głowy przychodziły same czeskie przekleństwa.
Sam moment startu opóźnił się o kilkanaście minut. No cóż – typowe czeskie podejście. Jak już jednak ruszyliśmy – od razu było co robić.
Zaczęło się od godzinnego podbiegu na wysokość około 1300 metrów. Stawka biegaczy nieco się przerzedziła. Najważniejsze było zachować zdrowy rozsądek i nie tracić zbyt dużo sił w I etapie.
Po godzinie rozpoczął się zbieg – i to nie byle jaki. Tzw. „serpentyna na Stohu” – kilkaset metrów zbiegu z wieloma zakrętami o 180 stopni. Dodatkowo widoki zapierające dech w piersiach. Jakbym miał wskazać wymarzone miejsce do biegania to teraz już nie mam wątpliwości co to by było.
Wielkim zaskoczeniem dla mnie było, że tym razem świetnie radziłem sobie na zbiegach. Zazwyczaj jest to mój słaby punkt. Teraz zarówno na płaskim odcinkach, jak i zbiegach sporo zyskiwałem.
W pewnym momencie jednak zgubiło mnie to. Przed nami było kilkaset metrów ostrego zbiegu trasa narciarską wprost do Skiarealu Svaty Petr, czyli miejsca startu. Już z daleka widziałem dziesiątki kibiców i fotoreporterów. Oczywiście noga zaczęła się kręcić, garmin zaczął pokazywać tempo 3:20, przeleciałem szybko przez bramę startową i zdążyłem tylko usłyszeć, jak spiker mówi moje imię i nazwisko (poprawnie!).
Dopiero po dwóch dniach, gdy oglądałem film z biegu zauważyłem, że w ten sposób ominąłem punkt odżywczy! Wystarczyło lekko zwolnić chwycić kubek z kofolą i pobiec dalej. A ja wkrótce później zatrzymałem się, ściągnąłem plecak, wyciągnąłem butelkę, napiłem się, straciłem czas na schowanie butelki, zapięcie plecaka itd. Może się to wydawać, że strata niewielka. Ale biorąc pod uwagę, że później podobny błąd popełnię jeszcze raz – końcowy wynik mógłby być jeszcze lepszy.
Na szczęście nie wszystkie punkty odżywcze ominąłem. A jak wyglądał taki punkt? Nie było szampana i francuskich serów, jak w Libercu gdzie z Dominiką biegliśmy w kwietniu, ale i tak było w czym wybierać:
Do 30. kilometra utrzymywałem tempo biegu poniżej 6:00. Dawało to spore nadzieje na podium w kategorii wiekowej. Wszystko prysło po dobiegnięciu w okolice dolnej stacji wyciągu na Medvědín. Czekała na nas 4-kilometrowa wspinaczka.
Niestety tym razem podbiegi (a raczej podejścia) były moją słabą stroną. Być może dlatego, że wśród „rywali” miałem osoby regularnie trenujące w wysokich górach, w tym całą czeską czołówkę górskiego biegania.
Na Medvědínie straciłem nie tylko sporo czasu, ale też kilka miejsc.
Udało mi się zmobilizować na ostatnie 5 kilometrów, które pokonałem w tempie ok. 4:30. Dość łatwa trasa i bezpośrednia walka z kilkoma rywalami sprawiły, że do samej mety daję z siebie wszystko.
Ostatecznie 50,5 km robię w 5 godzin i 15 minut, co daje 27. miejsce i 8. w kategorii wiekowej. Szkoda tej straty na Medvědínie, ale z drugiej strony jestem bardzo zadowolony z czasu na megatrudnej trasie i przy takiej pogodzi
Karkonoska 50 to był mój czwarty start w górach i drugi w Czechach. Czuję, że jeszcze sporo nauki i treningu przede mną. Najbliższe okazje już wkrótce 🙂
Strona biegu – www.trailrunningcup.cz/zavody/krkonosska-50
Specjalista od ryzyka bankowego. Wszystko przelicza, analizuje i jest zawsze gotowy na każdą ewentualność. Jeśli akurat nie biega po Dębowej Górze to zapewne znowu pojechał w Karkonosze!